Partnerzy strategiczni
MasterCard Visa BLIK
Partnerzy wspierający
KIR ITCARD Polcard
Partnerzy wspierający
Elavon Hitachi Vivus
Partnerzy wspierający
Pekao Wesub
Partnerzy wspierający
LexisNexis Autopay
Partnerzy merytoryczni
Związek Banków Polskich Polska bezgotówkow
Ten przykład pokazuje, jaką klapą może zakończyć się cyfryzacja wprowadzana bez planu i dla samej idei cyfryzacji

Realizacja jednego ze sztandarowych elementów programu obecnego rządu powinna opierać się na długookresowej strategii a nie pojedynczych strzałach, jak dotychczas

Program cashless – paperless, zwany od niedawna programem Od papierowej do cyfrowej Polski, to jedno z najważniejszych przedsięwzięć obecnej władzy, pchane do przodu przez minister cyfryzacji Annę Streżyńską, wicepremiera Mateusza Morawieckiego oraz wiceministra w resorcie rozwoju Tadeusza Kościńskiego. I trudno im odmówić pierwszych sukcesów. Mam na myśli umożliwienie składania wniosków w programie 500 plus za pośrednictwem serwisów internetowych banków czy też wydzielenie z systemu ePUAP Profilu Zaufanego i udostępnienie jego aktywacji przez PKO BP.

Niestety, po roku od objęcia władzy przez obecną ekipę cyfryzacja Polski nie przypomina kampanii prowadzonej w oparciu o starannie przygotowaną strategię. Sprowadza się raczej do pojedynczych strzałów mających na celu uderzenie w najbardziej widoczne i najłatwiejsze do wyeliminowania elementy gospodarki analogowej. Tak patrzę na pomysł z wpuszczeniem banków do Profilu Zaufanego, czy działania resortu rozwoju związane z wprowadzeniem terminali płatniczych do wszystkich urzędów administracji publicznej. Tymczasem jeżeli tej strategii nie będzie, a cyfryzacja będzie wprowadzana dla samej idei cyfryzacji, zakończy się klapą, a tysiące sosen wciąż będą przerabiane na sterty formularzy i druków. Tego, że tak się może zdarzyć, dowodzi pewien przykład, o którym słyszę niemal codziennie od swojej małżonki wracającej z pracy.

Przeczytajcie także: mBank sprawdzi, czy zło da się dobrem zwyciężyć

Żona jest pielęgniarką w jednym z warszawskich szpitali. Nazwy nie wymieniam, bo ma chyba drugorzędne znaczenie – podejrzewam, że podobnie jest w wielu innych placówkach służby zdrowia. Otóż ów szpital podjął decyzję o przejściu z papierowej na elektroniczną dokumentację medyczną. Z tego co wiem, nie miał wyboru, bo już dawno temu wymusiło to odpowiednim rozporządzeniem Ministerstwo Zdrowia. Niestety, ze względu na kłopoty z wdrażaniem przepisów, z roku na rok przedłużany jest czas dany szpitalom na przygotowanie się do wejścia w życie rozporządzenia.

W każdym razie szpital, w którym pracuje moja żona, zdecydował się wreszcie na rezygnację z dokumentacji papierowej. Zakupiono sprzęt oraz oprogramowanie, dzięki któremu dane pacjentów miały być przechowywane w postaci elektronicznej a zlecenia lekarskie przekazywane za pośrednictwem sieci wewnętrznej a nie na papierze. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie kilka problemów, które się po drodze ujawniło.

Otóż szpital budowano kilkadziesiąt lat temu. Trudno więc się dziwić, iż wtedy w gabinetach zabiegowych nie przewidziano miejsca na sprzęt elektroniczny. Teraz więc komputery ustawiono gdzie się dało, zabierając w ten sposób miejsce na blatach przeznaczone wcześniej do normalnej pracy pielęgniarek, a więc na przykład przygotowywania leków. Tam gdzie już wcześniej było ciasno, teraz jest jeszcze ciaśniej. Przy tym okazało się, że szpitala prawdopodobnie nie było stać na zakup sprzętu odpowiedniej jakości, więc zakładam, że kupiono tańszy, bo jego uruchamianie trwa wieczność, a przy tym zawiesza się kilkanaście razy dziennie.

Przeczytajcie także: Wśród klientów banków dostrzegam syndrom sztokholmski

Do tego oprogramowanie, jakie na nim zainstalowano, jest kompletnie niedostosowane do specyfiki pracy szpitala czy danego oddziału. Widać to na przykład po tym, że nie daje żadnego sygnału o pojawieniu się nowego zlecenia złożonego przez lekarzy prowadzących. W rezultacie aby być na bieżąco, każda z pielęgniarek osobno musi co chwila logować się i sprawdzać klikając w dziesiątki zakładek, czy aby u pacjentów nie ma czegoś nowego do wykonania. W tym czasie oczywiście nie może opiekować się chorymi. Ekipa informatyków zatrudniona przez szpital, choć poinstruowana o problemach, nie może poradzić sobie z wyeliminowaniem choćby najdrobniejszych defektów. Ostatecznie po kilku miesiącach od rozpoczęcia projektu komputery stoją bezużyteczne, lekarze nadal zlecają zabiegi na dobrze sobie znanych papierowych formularzach, a pielęgniarki dokumentują wykonane zadania w brulionach.

Oczywiście liczę się z zarzutem, że cały pomysł nie wypalił nie dlatego, że szpital zrobił coś nie tak, tylko że personel przyzwyczajony do dobrze znanych sobie procedur nie chce zaakceptować nowości. Ale nawet jeśliby tak było, to znaczy, że ktoś przed wyłożeniem pieniędzy na nowy projekt nie zaplanował odpowiednich szkoleń przygotowujących pracowników do zmiany procesów. Choć moja żona rzeczywiście może uchodzić za osobę negatywnie nastawioną do niektórych nowoczesnych rozwiązań, to udało mi się ją w krótkim czasie przekonać do używania aplikacji bankowej na smartfonie a nawet wybierania gotówki z bankomatu Blikiem. Czyli nie jest tak źle.

Przykład z cyfryzacją szpitala jako żywo przypomina mi próbę wprowadzenia terminali do urzędów administracji publicznej i nie chcę krakać, ale zakończyć się może podobnie. Pominę już problem finansowania tego przedsięwzięcia – być może niechętnie, ale wezmą to na siebie banki dostrzegające dzięki temu możliwość zrobienia interesu gdzie indziej.

Przeczytajcie także: Dostaniecie rachunek podstawowy

Nie wiem jednak, czy znacie jeden z powodów, dlaczego terminalizacja urzędów, że tak określę ten proces, idzie jak po grudzie. Otóż okazało się, że urzędy gmin nie palą się do tego pomysłu, bo w mniejszych miejscowościach za pobór niektórych podatków odpowiedzialne są osoby pełniące funkcję sołtysów. Sołtysowie nie pobierają miesięcznej pensji za swoją pracę, a prowizje od zebranych podatków są ich jedynym dochodem. Wprowadzenie terminali w urzędzie gminy może oznaczać, że część mieszkańców dziś przekazujących daniny za pośrednictwem sołtysa, pojedzie do urzędu i zapłaci podatek kartą. W tej sytuacji pracownicy gminy niespecjalnie garną się zatem do wprowadzania terminali, by nie pozbawiać swoich znajomych sołtysów skromnego acz cennego dochodu.

To tylko przykład. Trochę podobnie wygląda aktywacja Profilu Zaufanego przez bank (wiecie już, co Wam on daje?) albo budowa tzw. polskiej karty płatniczej. Wydaje się, że nikt oprócz władz nie widzi potrzeby realizacji tego projektu, bo stosowane obecnie rozwiązania znakomicie się sprawdzają i trudno zaliczyć je do analogowych – Polska stała się jednym ze światowych liderów na polu rozwoju płatności zbliżeniowych bez jakiejkolwiek pomocy ze strony państwa.

Jak widzicie więc, wprowadzanie jakiegoś pomysłu w życie narażone jest na wiele ryzyk. Próba jego realizacji ad hoc oraz dla samej idei jego realizacji naraża na upadek, z którego trudno się podnieść. Strategiczne podejście do tematu pozwala być na wszystkie tego typu ryzyka odpowiednio przygotowanym. Brak starannie opracowanego planu działania oznacza jednak, że pierwszy z brzegu problem może okazać się barierą nie do przejścia. Mam nadzieję, że obecna ekipa ma taki plan, bo realizacji programu Od papierowej do cyfrowej Polski gorąco kibicuję.

Zapisz się do newslettera

Aby zapisać się do newslettera, należy podać adres e-mail i potwierdzić subskrypcję klikając w link aktywacyjny.

Nasza strona używa plików cookies. Więcej informacji znajdziesz na stronie polityka cookies